Na szczęście spadł deszcz. Burza. Kocham burze. W największy deszcz ogarnęła mnie niewytłumaczalna wręcz potrzeba wyjścia z domu i oddychania. Wyszłam. Poczułam deszcz na twarzy. Spływał mi po czole, policzkach, delikatnie dotykał ust, nieśmiało poznawał zakamarki szyi, by w końcu lubieżnie zatrzymać się pomiędzy piersiami. Silny wiatr siekał w twarz mokrymi włosami. Ubranie przemokło w kilka chwil. Przykleiło się do mnie niczym druga skóra. Poczułam się jakbym była naga. Naga, oczyszczona, niewinna i wolna. Spłynął ze mnie cały kurz, brud, złe myśli, goniące terminy, niedokończone sprawy, Oddychałam. Czułam jak ozon wypełnia mi mózg, płuca, każdą najmniejszą komórkę ciała. A ja po prostu stałam i chłonęłam burzę całą sobą. Probowałam nałapać w dłonie trochę deszczu na później, na przyszłość, ale on ze śmiechem prześlizgiwał mi się między palcami.
Po deszczu powietrze się oczyściło. Lżej mi na duszy.
Po deszczu powietrze się oczyściło. Lżej mi na duszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz