27 czerwca 2008

18.

Na szczęście spadł deszcz. Burza. Kocham burze. W największy deszcz ogarnęła mnie niewytłumaczalna wręcz potrzeba wyjścia z domu i oddychania. Wyszłam. Poczułam deszcz na twarzy. Spływał mi po czole, policzkach, delikatnie dotykał ust, nieśmiało poznawał zakamarki szyi, by w końcu lubieżnie zatrzymać się pomiędzy piersiami. Silny wiatr siekał w twarz mokrymi włosami. Ubranie przemokło w kilka chwil. Przykleiło się do mnie niczym druga skóra. Poczułam się jakbym była naga. Naga, oczyszczona, niewinna i wolna. Spłynął ze mnie cały kurz, brud, złe myśli, goniące terminy, niedokończone sprawy, Oddychałam. Czułam jak ozon wypełnia mi mózg, płuca, każdą najmniejszą komórkę ciała. A ja po prostu stałam i chłonęłam burzę całą sobą. Probowałam nałapać w dłonie trochę deszczu na później, na przyszłość, ale on ze śmiechem prześlizgiwał mi się między palcami.

Po deszczu powietrze się oczyściło. Lżej mi na duszy.

Brak komentarzy: